Burza.

Jerzy Szyszko




Lata szkolne w WSOWŁ

Dzień pierwszy

O Kaliope, muzo miła,
zechciej skarbiec swój otworzyć,
z niego płynie do mnie siła,
która mi pozwala tworzyć.

Natchnij weną sługę swego,
odśwież bity mej pamięci,
obiecałem wiersz kolegom,
wesprzyj, proszę, moje chęci.

Służbę - szkołę chcę opisać,
życie twarde, nie atłasy,
w rymach przeszłość chcę zatrzymać
i utrwalić po wsze czasy.

Zacznę tedy od początku,
od tych chłopców z bliska, z dala
i z maleńkich gdzieś zakątków,
których dusze żar rozpalał.

Wszyscy, którzy tu trafili -
to sól ziemi, kwiat narodu,
młodość swoją poświęcili,
ucząc tego się zawodu.

Gwiazdki nam się wymarzyły,
młodość trudów się nie bała,
by marzenia się spełniły -
długa droga nas czekała.

Skąd się wzięło to marzenie?
Czy to z domów wynieśliśmy?
Może takie przeznaczenie
z mlekiem matek wyssaliśmy?

Po maturze świat otwarty,
los nas różnie potraktował,
dla tych twardych i upartych
trudną drogę przygotował.

Najpierw były egzaminy,
kandydatów co niemiara,
wszyscy mieli tęgie miny,
każdy lepszym być się starał.

Ale Zegrze nie jest z gumy,
gdy komisji werdykt zapadł,
dla mnie powód był do dumy,
no i nowy wzbudzał zapał.

Ci, co egzaminy zdali,
lecz z miejsc braku nieprzyjęci,
nowe szanse otrzymali,
jeśli nadal mieli chęci.

To z Torunia artyleria,
bo tam chętnych brakowało,
może huk i ognia feeria,
komuś zaimponowało?

Z Koszalina opelotka
także "kupców" swych przysłała,
ich oferta choć nie słodka,
część z niej jednak skorzystała.

Przyszedł wkrótce czas poboru,
koniec lata i wolności,
z mego było to wyboru,
ale smutek w sercu gościł.

Była złota polska jesień,
to w pamięci pozostało,
prezentował barwy wrzesień,
Zegrze słońcem nas witało.

Gdyśmy bramę przekroczyli
opiekunów już mieliśmy,
gdy na łyso nas ostrzygli,
chyba trochę się baliśmy.

Kim są ci opiekunowie,
którzy nas oprowadzali?
Starsi to podchorążowie,
co praktyki odbywali.

Od początku są nauki,
jak się zwracać, kogo słuchać,
zachowania trudnej sztuki,
też, by nie dać się oszukać.

Każdy miną się maskował
i kolegom dawał rady,
na wiarusa wręcz pozował,
aby sobie dodać swady.

Pora na mundurowanie,
mundur mały, nie pasuje?
Po to było przymierzanie -
szef od razu nas strofuje.

Gdy w mundurach już byliśmy,
ciuchy swoje czas pożegnać,
w torby je pakowaliśmy,
by do domu je odesłać.

Buty problem stanowiły,
ciężkie, twarde na początku,
gdy się potem rozchodziły
okazały się w porządku.

Gdy ktoś wybrał buty mniejsze
byle noga się zmieściła,
że to niby trochę lżejsze,
ale stopa się pociła.

Były bąble i otarcia,
kiedy inni się męczyli
chodził sobie taki w kapciach,
to "takiemu" zazdrościli.

Kłopot także z onucami,
tu pokazy być musiały,
jak owijać z zasadami,
aby nóg nie obcierały.

Gdy ubrani już byliśmy
pora nas zakwaterować,
do kompanii więc poszliśmy,
by się w boksach ulokować.

Łóżka były metalowe
i od szefa ekwipunek,
pościel, plecak, hełm na głowę,
czarna kawa na frasunek.

To zbożówka - mówią starsi -
i w dodatku niesłodzona,
że pragnienie dobrze gasi
każdy wkrótce się przekonał.

Kiedy wszyscy się stawili
i byliśmy już przebrani,
wtedy zbiórkę nam zrobili
według wzrostu, na kompanii.

Potem było odliczanie,
od najwyższych z prawej strony,
w prosty sposób szybko, sprawnie
podzielono nas w plutony.

Pluton osób miał trzydzieści,
po to były odliczania,
tyle się akurat mieści,
łóżek w boksach bez spiętrzania.

Pięć plutonów tak powstało,
po dwa boksy zajmowały,
długo nic się nie zmieniało,
chociaż stany się zmniejszały.

Pierwszy pluton to dryblasy,
pierwsze boksy zajmowali,
lecz nie znaczy, że to asy,
pierwsi też maszerowali.

Po kolei plutonami
boksy były zajmowane,
a w plutonach drużynami,
by nie były wymieszane.

To nie było bez przyczyny,
bo porządków w jej rejonie,
strzegł dowódca tej drużyny,
jak król perły w swej koronie.

Pluton piąty - to ci mali,
z góry tu przepraszam niskich,
choć na końcu szyku stali,
to dowódca widział wszystkich.

Mieli ksywę taborety,
czasem ktoś się tak wyrażał,
niski wzrost miał też zalety,
za to nikt się nie obrażał.

Równi byli z nich koledzy,
równo trud był rozłożony,
i do służby, i do wiedzy,
równo cenił przełożony.

Gdy już miejsca przydzielone,
wszyscy z ulgą odetchnęli,
łóżka już są pościelone -
może byśmy odpoczęli.

Praktykanci się uśmiali,
tu jest wojsko, a nie wczasy
i po czołach się stukali,
do roboty - wy głuptasy!

Ekwipunek swój spakować,
wszystko się w plecaku zmieści,
część do szafek trzeba schować,
nikt tu was nie będzie pieścił.

Kiedy to już ułożycie,
buty szmirą wysmarować,
to smar, który dostaliście,
aby je nim konserwować.

Skóra będzie mocna, miękka,
gdy będziecie ją "szmirować",
nie przemoknie, nie popęka,
choć ją trudno wyglansować.

Słania łóżek też nauka,
bo niektórzy się przyznali,
że im obca jest ta sztuka,
nigdy w życiu ich nie słali.

Łóżko poznać wpierw musicie,
sprzęt to jest kwaterunkowy,
te, przy których tu stoicie,
to typ ogólnowojskowy.

Wojska całe pokolenia,
na tych łóżkach już sypiały,
jeśli model się nie zmienia
znak, że rolę swą spełniały.

Można łatwo je piętrować,
tak się zwiększa sal pojemność,
a złożone transportować,
spanie na nich to przyjemność.

By pościelić prawidłowo,
do zrobienia są czynności
potwierdzone naukowo
w odpowiedniej kolejności.

Na sprężynach materace,
na nich jedno prześcieradło,
okrywają je dwa koce,
każdy się inaczej kładło.

Pierwszy koc obydwa brzegi
pod materac miał schowane,
ten, co na nim leżał drugi,
też miał brzegi podwijane.

Do pierwszego wyrównany,
z wierzchu luźno go nakrywał,
z tyłu nieco obciągany,
materaca tył maskował.

Teraz drugie prześcieradło
w rodzaj pasa ułożone,
z tyłu łóżka je się kładło,
taboretem wymierzone.

W swoim miejscu też poduszka,
wszystko pięknie wyrównane,
a na koniec wszystkie łóżka -
taboretem prasowane.

Teraz ekwipunek weźcie,
nawet jeśli ktoś się znużył,
umiejętnie go rozmieście,
by wam według potrzeb służył.

To do szafek ułożycie,
tu przybory do golenia,
tu do mycia - znakomicie,
tu do butów namaszczenia.

Plecak chudy i sflaczały,
lecz spęcznieje, chyba wiecie,
ekwipunek pozostały
w swoim czasie dostaniecie.

Jak już wszystko wyjaśnione
to rejony pora zacząć,
mruczy bractwo zaskoczone,
czy nie pora już odpocząć?

Ja dostałem "holik mały",
mokrą szmatą beton myłem,
potu krople nań kapały,
lecz się w czasie wyrobiłem.

Innym różnie się trafiało,
umywalnie, ubikacje,
te za karę się sprzątało,
bo tu szef miał zawsze rację.

Problem z tym niektórzy mieli,
ze sprzątaniem - szczotka, szmata,
po raz pierwszy się zetknęli,
jak tu zmywać? Czym zamiatać?

Jednak szybko to odkryli,
że nikt za nich nic nie zrobi,
nawet wprawę osiągnęli
i sprzątali niczym Tobi.

Ważne było zrozumienie,
że się samo nic nie zrobi.
I świadomość, że sprzątanie
wcale ujmy nie przynosi.

Do wieczornej toalety
plutonami w szyku szliśmy,
takie miało to zalety,
że bez tłoku się myliśmy.

Nim mogliśmy się położyć,
wreszcie się pod kocem schować,
mundur trzeba w kostkę złożyć,
także buty wypastować.

Przede wszystkim pod podeszwą,
bo od góry szmirowane,
jak już szmira skórę przeszła
wtedy były glansowane.

Kostkę równą masz ułożyć,
układanie to jest sztuka,
taboretem trzeba mierzyć,
była tego już nauka.

Najpierw spodnie układamy,
by za blat nie wystawały,
podkoszulką nakrywamy,
mundur to już kłopot mały.

Gdy już wszystko wyrównane,
praktykanci to sprawdzają,
z wierzchu pasy zrolowane,
na nich czapki spoczywają.

Buty stoją też na baczność,
pod taboret się chowają,
choć nie bije od nich jasność,
na ocenę swą czekają.

Wreszcie można się położyć,
bez piżamy, bo za mała,
jednak trzeba ją założyć,
przecież ją ojczyzna dała.

Może jakaś dobra wróżka
wreszcie capstrzyk nam ogłosi,
"lewa nóżka na kant łóżka" -
głos komendy się roznosi.

Te kontrole ciągle trwają,
praktykanci są gorliwi,
teraz czystość nóg sprawdzają.
Czy nas jeszcze coś zadziwi?

Prysł od razu nastrój błogi,
brud cywilny w wojsku nosić!
Kilku znowu myje nogi,
ale mają tego dosyć.

Wreszcie capstrzyk ogłosili,
praktykanci stali z boku,
niby to już wychodzili,
lecz cofnęli się pół kroku.

I dobranoc powiedzieli.
Jak kultura nakazuje
wszyscy im odpowiedzieli.
Wojsko snu nie potrzebuje?

Po capstrzyku spać należy,
zbiórka biegiem w korytarzu,
każdy więc na zbiórkę bieży,
co tu zrobić im w rewanżu?

Było jakieś tam gadanie,
mało mnie to obchodziło,
o porządkach, dyscyplinie,
im się wcale nie śpieszyło.

Czas się dłużył od ględzenia,
czemu świat jest taki podły?
Ochładzają się marzenia,
które tutaj nas przywiodły.

Można znowu się położyć.
Czy na długo? Czy na chwilę?
W sen głęboki się zanurzyć
i obudzić się cywilem.

Już wychodzą, "ciepłe" słowa słychać znów,
po raz wtóry nas żegnają:
"dobranoc wojsku, dobrych snów" -
odpowiedzi nie dostają.

Czyżby wojsko się gniewało?
Dzisiaj wam już darujemy,
pewnie nauk było mało,
jutro ćwiczyć znów będziemy.

Czemu nas tak traktowali?
Gdy praktyki się skończyły,
wtedy nam odpowiedź dali -
założenia takie były.

Demonstracja możliwości,
co was w wojsku spotkać może,
aby nabyć odporności,
która w życiu wam pomoże.

Aby ducha zahartować
i utwardzić charaktery,
umieć się podporządkować,
przyjąć nowe też maniery.

Gdy was będą denerwować
wychowania stare wzory,
to gniew trzeba opanować
i nauczyć się pokory.

Niech was strach nie oblatuje,
pracowity i uparty
plany swe zrealizuje,
choć to los rozdaje karty.

Łatwo mówić, trudniej zrobić,
gorzkiej prawdy była chwila,
trzeba było się z tym zgodzić
albo wrócić do cywila.

O stołówce nie wspomniałem,
na posiłki w szyku szliśmy,
jedno, co zapamiętałem -
na komendę też jedliśmy.

To, co dali wystarczało,
pewnie jadłem to ze smakiem,
chociaż wielu narzekało,
ja nie byłem jedynakiem.

Tak dopełnił się dzień pierwszy,
a to drogi był początek,
trzeba jeszcze wiele wierszy,
aby wspomnień ciągnąć wątek.

Dzień drugi

I rozpoczął się dzień drugi,
szósta rano - już pobudka,
czemu dzień jest taki długi,
a noc zawsze jest za krótka?

Co nam nowy dzień przyniesie?
Żadnych trudów się nie bałem,
czy mnie czasem nie poniesie,
lecz miarkować się starałem.

Jak tu się podporządkować,
kiedy widać brak logiki?
Trudno spokój jest zachować,
gdy od rana tylko krzyki.

Szybko się ubieraliśmy,
wnet rozpocznie się zaprawa,
tak co rano biegaliśmy,
bo kondycji to podstawa.

Trasa była wyznaczona,
wokół koszar przez osiedle,
długość jej tak obliczona,
byśmy w czasie ją przebiegli.

Dla sprawności i dla zdrowia
większość chętnie przebiegała,
lecz dla wielu istna zmora,
która cztery lata trwała.

W zależności od pogody -
w różnym stroju się biegało,
rewię koszarowej mody
na osiedlu się dawało.

Latem tylko spodnie, buty,
wiosna, jesień - w podkoszulkach,
a gdy mróz był już okrutny,
to biegało się w mundurkach.

Kiedy latem biegaliśmy
torsy potem ociekały,
chyba urok rzucaliśmy,
bo dziewczyny w oknach stały.

A nam skrzydła wyrastały,
ani śladu po zmęczeniu,
one na nas tam czekały,
wielu znały po imieniu.

Chyba zbyt się rozmarzyłem,
gdy to piszę jest mi raźniej,
drugi dzień opisywałem,
a to było znacznie później.

Zimą także się biegało,
cóż to dla nas - jakaś zima!
Ścieżki w śniegu się deptało,
choć mróz nieraz tęgi trzymał.

Gdy wiatr sypał w oczy śniegiem,
a mróz ostro ciął po uszach,
my jak zawsze, tylko biegiem
i nikogo to nie wzrusza.

Czasem mniej zahartowani
od zaprawy się migali,
wtedy sobie szli skrótami
lub w kotłowni się chowali.

Gdy kontrolny stał na trasie,
to niestety podpadali -
jak w żołnierzy wielkiej masie
stan plutonów spisywali.

Każdy pluton miał numerek,
był na piersiach prowadzących,
w biegu się równało szereg,
by mógł zliczyć sprawdzający.

Rozliczenie po zaprawie,
jeśli był ujemny wynik,
aby finał nadać sprawie
winny stawał na dywanik.

By do zapraw przekonywać,
tak nam ktoś to opowiadał,
przyszłość trzeba przewidywać
i jak wieszcz nam przepowiadał.

Po to tak musicie biegać,
kiedy wkoło zima sroga,
by ucieczką ciągłą nękać
i śmiertelnie zmęczyć wroga.

Tak pokrętne tłumaczenie
bardzo nam się podobało,
lecz czy takie wyjaśnienie
do biegania zachęcało?

Łóżka szybko się ścieliło,
toaleta i rejony -
też zewnętrzne się sprzątało
na terenie przydzielonym.

Miotła, grabie i łopata,
taki sprzęt był stosowany,
trzeba grabić i zamiatać -
teren wcześniej rozpoznany.

Bardzo ważne jest szkolenie
i badania naukowe,
ale ważne też sprzątanie,
bo zadanie to bojowe.

A badania ciągle trwały,
naukowcy się głowili,
lecz problemy nie mijały,
aż coś w końcu wymyślili.

Broń powstała całkiem nowa,
która wroga na proch zetrze,
a broń jest to rakietowa
łopata-ziemia-powietrze.

Wreszcie koniec ze sprzątaniem,
trzeba cenny sprzęt szanować,
więc do szefa z zapytaniem
czy go do zbrojowni schować?

Gdzie wy mi tu z łopatami!
Szef nieomal padł na zawał,
sprzęt do schowka pod schodami -
do zbrojowni! To ci kawał!

Zaraz zbiórka na śniadanie,
znowu na komendę jemy,
apel - nowe jest zadanie,
dziś ziemniaki "zimujemy".

Zsypywane do dwóch fortów,
jeden dalej za strzelnicą,
drugi był tak blisko portu,
że kojarzył się z kotwicą.

My w ordynku tam weszliśmy,
by w zagrody przesypywać,
w rękach gable dzierżyliśmy -
jak się nimi posługiwać?

Dostaliśmy więc instruktaż,
broń to biała w linii frontu,
a kartofle to kamuflaż,
macie bronić tego fortu.

Trzeba rzucać szybko, celnie
i kartofli nie kaleczyć,
poradzicie sobie dzielnie,
lepiej jednak się pospieszyć.

Bo tu zima was zastanie,
w takim tempie się ruszacie,
chyba wojsko z głodu padnie,
nim to wszystko powrzucacie.

Tymi słowy zachęceni,
zabraliśmy się do pracy,
rzucaliśmy jak szaleni,
aż komenda - na dziś starczy.

I warzywa zimowały,
marchwi w kącie kopczyk spory,
por, pietruszka w skrzynkach stały,
i cebuli pełne wory.

Czarnej kawy popiliśmy,
ktoś tam trochę ponarzekał,
"broń" stępioną oddaliśmy
i do koszar - obiad czeka.

Bąble nam się utworzyły,
dłonie były obolałe,
choć mieliśmy dużo siły,
ale doświadczenie małe.

Jeśli chodzi o zapasy,
to kapustę kisiliśmy,
już późniejsze były czasy,
bo w pończochach deptaliśmy.

To z zestawu chemicznego,
przed włożeniem były myte
i choć były nie od tego,
do deptania znakomite.

Silos wielki stał pod dachem,
był czyściutki, wyparzony,
później stąd jechało kwachem,
kiedy był już zakwaszony.

Kilku główki obierało,
szatkownica szatkowała,
ze trzech solą ją sypało,
pozostała część deptała.

Po drabince wchodziliśmy,
ktoś dla żartu liczył kroki
i tak sobie chodziliśmy,
aż z kapusty poszły soki.

To ciekawe doświadczenia
i wspominam je z humorem,
tak po latach to oceniam -
i przesada z tym rygorem.

Wszędzie klimat tworzą ludzie,
w służbie rygor, dyscyplina,
to jest broń przeciwko nudzie -
obowiązki przypomina.

Lecz po służbie bądź człowiekiem,
każdy normalności szuka -
to przychodzi jednak z wiekiem,
bo to z życia jest nauka.

To tak proste - nie do wiary,
by zawołać po imieniu,
to jest sposób jak świat stary,
tak zwyczajnie Zbyszku, Heniu.

Znowu się w refleksje wdałem -
po obiedzie w pewnej chwili
o swych bliskich pomyślałem,
pewnie o mnie też myśleli.

Coś tam znów pobieraliśmy,
ekwipunku wciąż za mało,
do plecaków to kładliśmy,
lub za łóżkiem się wieszało.

Trudno było zauważyć,
jak plecaki nam pęczniały,
mogę teraz to odtworzyć
co w swym wnętrzu zawierały.

Był chemiczny zestaw na dnie,
płaszcz ochronny OP-1,
gdy skażenie nas dopadnie,
nie przeniknie pyłek żaden.

I pończochy gumowane,
nazywane też butami,
bo na buty nakładane -
korzystano z nich czasami.

I bielizna alarmowa,
nie opiszę szczegółowo,
była letnia i zimowa,
wymieniana okresowo.

Był też zestaw alarmowy -
w nim przybory do wszystkiego,
to był sprzęt nasz plecakowy,
do użytku polowego.

To przybory do golenia,
oczywiście i do mycia,
i do butów pastowania,
co potrzebne też do szycia.

Latem czapka - ta zimowa,
rękawice, kominiarka,
para skarpet zapasowa,
z nimi pusta też manierka.

By dokładnie broń wyczyścić
używałem przybornika,
by się można było najeść
korzystałem z niezbędnika.

I tabletek sześć dostałem,
które wodę odkażały,
nigdy z nich nie korzystałem,
a Pantocid nazwę miały.

To plecaka ekwipunek,
z wierzchu koc był zrolowany,
osobisty opatrunek
też do niego był schowany.

Koc trokami mocowany,
w końcach i pośrodku spięty,
jeśli nie był rolowany,
to pod klapą zaciśnięty.

A menażkę to na klapie,
na krzyż troki dwa spinały,
czy czytelnik się połapie
jak plecaki wyglądały?

Maski, które dostaliśmy
z tyłu łóżka miejsce miały,
a gdy z nimi chodziliśmy -
lewe biodro obijały.

I tak skończył się dzień drugi,
wiele było w nim nowego,
nie był już tak bardzo długi,
dobra wróżba dnia trzeciego.

Dzień trzeci

Trudno dzień za dniem pamiętać,
ale pierwszy pozostaje,
pamięć - siła niepojęta,
zdarzeń nam złudzenie daje.

Jednak wstecz się nie cofniemy,
by do tamtych lat powrócić,
ale cieszyć się będziemy
wspomnieniami, a nie smucić.

Czas jednako nas traktuje,
wszystko zlewa się, zaciera,
te zdarzenia opisuję,
które pamięć mi otwiera.

W trzecim dniu się poszczęściło -
remontowe jest zadanie,
specjalistów trzeba było,
na apelu więc pytanie.

Kto murarką się zajmował
czy malarza znał dobrego,
w budownictwie gdzieś pracował,
miał stolarza znajomego?

Niech przed szyk wystąpi śmiało -
z remontami się nie zdąży,
bo fachowców brakowało,
ale mamy podchorążych.

Teraz czasu jest już mało,
gdy w remontach ktoś pomoże,
przy tym się okryje chwałą,
nagrodzonym zostać może.

Wraz z innymi wystąpiłem,
co ja umiem? - zapytali.
Do malarstwa się przyznałem -
na stołówkę mnie zabrali.

Trzech kolegów ze mną przyszło,
coś tam trochę malowali,
chyba im to marnie wyszło,
bo ich szybko odesłali.

Ja do okien przydział miałem,
jak zacząłem je malować
i co umiem pokazałem,
majster przestał mnie pilnować.

Potem mnie przed szefem chwalił,
jakby pracę mą osłodzić,
bo robota mi się pali,
może jakoś mnie nagrodzić?

W końcu z szefem tak ustalił,
abym zaraz po pobudce,
szybko swoje łóżko ścielił
i meldował się w stołówce.

Tak przez kilka dni robiłem -
po pobudce, myciu, słaniu -
okna przygotowywałem,
by malować po śniadaniu.

Gdy kompania przychodziła,
do śniadania zasiadałem,
gdy posiłek już skończyła,
to malować zaczynałem.

Po obiedzie malowałem,
po kolacji do capstrzyku,
bardzo późno powracałem,
kiedy już nie było krzyku.

Dobrze mi się wtedy działo,
bo kucharki o mnie dbały,
by się lepiej malowało
do jedzenia zapraszały.

To kiełbaska zapiekana,
tak mi ciągle dogadzały,
czy wątróbka podsmażana
lub kotlecik podgrzewały.

Ja za wszystko dziękowałem,
bo apetyt dopisywał,
no i dobrze malowałem,
ale wkrótce pracy finał.

Szybko się październik zbliżał,
parę kilo mi przybyło,
cykl szkolenia się zaczynał,
to, co dobre się skończyło.

Znów zaprawy i apele,
musztra, alarm i wykłady,
to są szkoleniowe cele,
jeden już nie dawał rady.

Odszedł jeszcze przed przysięgą,
stracił siły na zamiary,
nie potrafił gwiazdek sięgnąć,
nie dla niego te koszary.

Rocznik nasz nie był lubiany -
jako pierwszy wyższej szkoły -
często za to był ganiany,
co, studenci - a matoły!

Ale tylko na początku,
kiedy jeszcze się baliśmy,
potem było już w porządku,
status swój obroniliśmy.

Wyższą szkołę doceniano,
naukowcy wykładali,
w nocy alarm - powrót rano,
na wykładach wszyscy spali.

Pan profesor zniesmaczony,
jak to alarm, gdy wykłady?
A komendant był zdziwiony -
takie u nas są zasady.

Plan zmienimy w jednej chwili,
to jest dla nas problem żaden
i nie będą już chodzili,
na alarmy przed wykładem.

By być w zgodzie z tradycjami,
Gaudeamus śpiewaliśmy,
zostaliśmy studentami,
twarde studia zaczęliśmy.

Druga pieśń też popłynęła,
którą temu całe wieki,
Szkoła Rycerska śpiewała,
aby ducha nią pokrzepić.

"Hymn do miłości ojczyzny" -
w słowach tych jest poświęcenie,
także miłość - są i blizny,
wszyscy znali ich znaczenie.

Silne było to przeżycie
i utkwiło w mej pamięci.
Cóż dla dziejów jedno życie?
Byłbym gotów je poświęcić?

Broń prawdziwą dostaliśmy,
uroczyście ją wręczano,
strzec i pieścić ją mieliśmy -
jak dziewczynę ukochaną.

Trzeba numer zapamiętać -
chociaż broń nie była nowa,
lecz gdy zaczęliśmy strzelać -
brawa dla Kałasznikowa.

W ogniu ciągłym szybkostrzelna,
dosyć prosta jej obsługa,
w pojedynczym bardzo celna,
choć nie była wcale długa.

Ważną też zaletę miała,
mimo błota, śniegu, piachu -
wcale się nie zacinała,
gdy się strzelec znał na fachu.

Miast tornistrów - raportówki
na zeszyty, podręczniki,
na tajności były schowki -
to specjalne zasobniki.

A schowkarze je targali
jak tragarze na zajęcia
i jak sezam otwierali,
mieli szyfry jak zaklęcia.

Intensywnie szło szkolenie -
musztra, krok defiladowy -
do przysięgi te ćwiczenia,
widok bywał groteskowy.

Ręka, noga się myliły,
która lewa, która prawa,
nóżka wyżej - brak wam siły,
biegać trzeba na zaprawach.

Tupaliśmy ciągle wkoło,
słoma, siano - z nas się śmiali,
było ciężko, lecz wesoło,
wszyscy bardzo się starali.

Łez nie było, nie wypada,
ale pot się lał strugami,
a jedyna na to rada.
trzeba ćwiczyć godzinami.

Ćwiczyliśmy więc bez przerwy,
ciężkiej pracy są wyniki,
to nam dodawało werwy -
już pochwały, a nie krzyki.

I tak dzień za dniem mijały,
w bloku szkolnym, w pododdziale,
do przysięgi nas zbliżały,
lecz to w innym już rozdziale.



Prawa autorskie zastrzeżone.


Aktualizacja strony: 5 października 2012 r.


© 2007 - 2012 Absolwent WSOWŁ promocji 1971 roku Marian Więckowski