Burza.

Jerzy Szyszko




Alarmy -czyli ze snu wyrywanie


Wyobraźnię to pobudza,
strach, panika, zagrożenie -
nie ma takich co marudzą,
pośpiech, wielkie poruszenie.

To są pierwsze skojarzenia,
zawsze z trwogą połączone,
czasem tylko ostrzeżenia
w różnej formie ogłoszone.

W mej pamięci pozostały
jako nagłe przemieszczania,
czyli wymarsz z kwater stałych
do rejonów zgrupowania.

Zwanych też alarmowymi.
Przemarsz nocą się odbywał,
przed oczami ciekawskimi
ruch ten nocny mrok okrywał.

Brzask na niebie, wkrótce ranek,
już nasz rejon i wytchnienie,
ale krótki odpoczynek,
dalsze czeka nas szkolenie.

Po powrocie broń w stojaki,
toaleta, łóżek słanie,
rozpakować czas plecaki,
no i pora na śniadanie.

Potem apel i blok szkolny,
bo zajęcia, tak jak w planie,
nie czekając na czas wolny
zaczęliśmy odsypianie.

Wykładowcy się trapili -
nowy trend, przez sen nauka?
Przełożonym się skarżyli,
śpią i słyszą - to jest sztuka...

To nie koniec z alarmami,
także zimą chodziliśmy,
a że bywał mróz czasami,
to się poodmrażaliśmy.

Kiedyś szliśmy do Jackowa,
kilometrów ze dwadzieścia,
a pogoda biegunowa,
czasem zwana też niewieścią.

Prowiant dano nam na drogę,
chleb, kiełbasy dwa kawałki,
czarną kawę i przestrogę,
włóżcie sobie kominiarki.

Nos, policzki rozcierajcie,
by krążenie krwi utrzymać,
usta także zasłaniajcie,
bo mróz srogi i zadyma.

Rzeczywiście niewesoło,
ostrym śniegiem w oczy wiało,
kopna droga, ciemność wkoło,
ciężko się maszerowało.

Dzień się zrobił, a my szliśmy,
ciął nas dalej wiatr ten wraży,
chociaż nie narzekaliśmy,
odpoczynek nam się marzył.

Las przed nami wiatr hamuje,
przerwa będzie na polanie,
śnieg się z chrzęstem udeptuje,
chyba zjemy tu śniadanie.

Na plecakach swych siadamy,
jest kiełbasa w raportówce,
więc ją stamtąd wyciągamy -
coś za zimno w tej stołówce.

Zjeść śniadania tu się nie da
i z manierki nic nie leci,
chłodno, głodno, ale bieda,
do głodowej blisko śmierci.

Tak się tylko droczyliśmy,
choć kiełbasa jak ta skała,
za pazuchę włożyliśmy -
wraz z manierką rozmarzała.

Po kwadransie zjeść się dała,
kawa też się rozpuściła,
nawet bardzo smakowała,
także humor poprawiła.

Powrót był już nieciekawy
i nie wszyscy się cieszyli,
bo sprawdziły się obawy,
stopy sobie odmrozili.

Także nosy i policzki.
Pluton wartę miał wystawić,
więc musiały być pożyczki,
by za chorych - zdrowych wstawić.

Tym "niesprawnym" się dostało -
przełożonych nie słuchali,
zatrzeć nosa się nie chciało,
kominiarek nie wkładali.

Jak powstały odmrożenia?
Tu opinie były różne,
brakło z mrozem doświadczenia,
skutki mogły być poważne.

Gdy nie zmniejszał się mróz srogi,
połączony z opadami,
część powrotną naszej drogi,
odbyliśmy już "Starami".

Choć plandeką obciągnięte,
tył odkryty, a więc wiało,
bractwo było już zziębnięte,
jadąc też się nie rozgrzało.

Gdy do koszar wracaliśmy
całą drogę zawiewało,
jeszcze bardziej przemarzliśmy,
z trudem nam się wysiadało.

A kolega opowiadał -
na samochód sprawny wchodził,
nie czuł stopy gdy wysiadał,
pewnie jadąc ją odmroził.

Raz koledze żart zrobili -
pewnie komuś się naraził,
kiedy alarm ogłosili,
hantle ktoś mu w plecak wsadził.

Niósł je dzielnie w obie strony,
lecz gdy już powracaliśmy,
chyba poczuł się zmęczony -
trochę mu dokuczaliśmy.

Co, w kondycji jakieś braki? -
na zaprawach się nie biega
i marsz daje się we znaki?
Co tak idziesz jak lebiega?

Gdy swój bagaż rozpakował,
sięgnął ręką do plecaka,
to nieomal padł na zawał
i dopiero była draka.

Ciskał się na wszystkie strony,
nie mógł sobie podarować,
że tak został wystawiony -
jak by tu się zrewanżować?

Lecz nie wiedział kto to zrobił,
numer taki mu wykroił,
może nawet by go pobił,
w końcu sam się uspokoił.

Bez emocji rzecz ocenił -
nie da znaleźć się winnego.
Czyżby komuś coś zawinił
i ten uwziął się na niego?

Nieraz jeszcze się zdarzało -
gdy plecaki podejrzane
to zawartość się sprawdzało
i tak hantle wykrywane.


Jest historia nieco dziwna,
z alarmami powiązana,
nie zmyślona, lecz prawdziwa,
wśród kolegów dobrze znana.

Wszem i wobec jest wiadomo,
czy na trzeźwo, czy na rauszu,
czy pionowo, czy poziomo,
tylko koń spać może w marszu.

Nam to także się zdarzyło,
letnią nocą, cisza, gwiazdy,
szmer miarowych kroków płynął,
dobry nastrój na "odjazdy".

Każdy równo szedł, bezwiednie,
nie dbał wcale o kierunek,
ten trzymały rzędy przednie,
wszystkim ciążył ekwipunek.

To stabilność umacniało -
delikatne kołysanie
ukojenie nam zsyłało
i powolne zasypianie.

Jak lunatyk szedł niejeden,
nic nie widział, nic nie słyszał,
gdy nie budził go głos żaden,
jak automat się poruszał.

Snu nam ciągle brakowało,
jedni wszędzie zasypiali
a i tak im było mało,
inni się przystosowali.

Na wartowni poruszenie,
wartownika gdzieś "wessało",
pora na rozprowadzenie,
a jednego brakowało.

Przecież człowiek to nie igła,
nigdzie nie ma, to ci heca,
nie uleciał gdzieś na śmigłach,
czy przez komin, jak dym z pieca.

Zmiana czekać już nie może,
wartownicy się zbierają,
a że zima jest na dworze,
więc kożuchy zakładają.

Któryś kożuch zdjął z wieszaka,
pod nim ów poszukiwany,
spał tam sobie na stojaka,
nie potrzeba było zmiany.

To, że ktoś rozmawiał we śnie,
nic nie było w tym dziwnego,
lecz raz potłukł się boleśnie,
bo spadł z łóżka - piętrowego.

Gdy się łomot rozległ w sali
i jak dziecko ktoś zakwilił,
wszyscy z łóżek się zerwali,
światło szybko zapalili.

Choć się poturbował srodze,
to się nawet nie obudził
i spał dalej na podłodze,
tylko coś przez sen marudził.

Trzeba było go rozbudzić -
spadłeś z łóżka - ale gapa,
a gdy przestał już marudzić
wlazł na łóżko i zachrapał.

Tak napięcia znak dawały,
troski, stresy, niepokoje,
gromadzone przez dzień cały,
odciskały piętno swoje.

Bo sen, to lekarstwo znane
od pradziejów przez człowieka,
wśród lekarzy uznawane
za najlepsze z wszystkich lekarstw.

Rano sińce swe policzył,
o zdarzeniu nie pamiętał,
a że było, o tym świadczy,
ręka w temblak zawinięta.

Ci co snu im brakowało,
na zajęciach odsypiali,
jakoś im się udawało,
bo przez sen coś tam pisali.

Była sala, aulą zwana -
tak stoliki ustawione,
że siadało się przy ścianach,
środkiem przejście poszerzone.

Kto był senny, przemęczony,
siadał sobie tuż przy ścianie,
zeszyt przed nim rozłożony,
by udawać mógł pisanie.

Mocno się o ścianę oparł,
lewą ręką podparł czoło,
prawą coś w zeszycie skrobał,
oczywiście odruchowo.

Z boku tak to wyglądało
jakby sobie coś notował,
co w zeszycie powstawało,
tego nikt nie cenzurował.

Potem się koledzy śmiali,
wykres snu tyś tu rysował,
lecz notatki pożyczali,
by ten temat opanował.

Kiedyś sam to też sprawdzałem -
da się w półśnie "pismo" tworzyć,
ale z tego co pisałem,
nic nie dało się odtworzyć.


Wiele książek przeczytałem,
bo nieznane pociągało,
z jednej coś zapamiętałem,
co mi w służbie się przydało.

Prawdę, niby oczywistą,
o mądrości praw natury,
które da się wykorzystać,
do ochrony własnej skóry.

Był myśliwy, co polował,
kochał łowy i przyrodę,
tajgę z bliska obserwował
i podziwiał jej urodę.

Swe przygody, obserwacje,
skrzętnie w książkach opisywał,
więc czytano te sensacje -
a Arsenjew się nazywał.

Klucz żurawi kiedyś śledził,
które w nocy w mszarach spały,
lecz "wartownik" go uprzedził,
one podejść się nie dały.

Ale kiedyś się udało,
podpełzł już na tyle blisko,
gdzie żurawi stadko spało,
że opisał nam to wszystko.

Gdy klucz taki odpoczywa,
w śnie głębokim pogrążony,
to "wartownik" wtedy czuwa,
choć też pewnie jest zmęczony.

To nie wszystko, stał on wyżej,
gdzie grunt twardszy, kamienisty,
reszta stada spała niżej,
gdzie już teren był bagnisty.

Cały czas na jednej nodze -
czy od stania go nie boli? -
przecież to nie słup przy drodze,
choć tak nieruchomo stoi.

Monotonia - czas się dłuży,
a on ciągle obserwuje,
może zaśnie lub się znuży? -
lecz na szmery reaguje.

Nagle coś pacnęło w ziemię,
żuraw wkoło się rozejrzał,
spokój, cisza, stado drzemie,
więc pod nogi krótko spojrzał.

Potem kamyk podniósł z ziemi,
co go puścił szpon zdrętwiały,
bo ich budził dźwięk kamieni,
gdy je z łapy wypuszczały.

Oto cała tajemnica
nadzwyczajnej ich czujności,
tu logika wręcz zachwyca -
skąd w nich tyle przemyślności?

Jak ze służbą to spasować? -
tajga, żuraw, łapa, kamień,
nie ma co tu dedukować,
bo ktoś sobie mózg połamie.

Porównanie aż się prosi,
jest pęk kluczy miast kamienia,
te dyżurny zawsze nosi,
pozostałość się nie zmienia.

Śpi kompania, nocny spokój,
dyżurnego przy stoliku
sen ogarnia krok po kroku -
nie rozbudzi się bez krzyku.

Wtem brzęk kluczy się rozlega,
lecz dyżurny się uśmiecha,
bo zagrożeń nie dostrzega,
z sal chrapanie tylko słychać.

Podniósł znowu ten pęk kluczy -
jak to żołnierz od żurawia
może wiele się nauczyć -
pewność siebie to poprawia.

Na krzesełku usiadł sobie
i w dwóch palcach klucze ścisnął,
wsparł na udach ręce obie
i o mało by nie zasnął.

Gdyby znowu nie te klucze,
które brzęku narobiły,
jako mądrych ptaków uczeń,
czuwał, lecz oszczędzał siły.

I koledzy też niektórzy,
z tajgi sposób stosowali,
dobrze im przez lata służył,
nigdy też nie podpadali.

Pierwsze służby "długo" trwały,
doświadczenia brakowało,
niespodzianki się zdarzały
i kolegów się nie znało.

Miałem służbę - środek nocy,
pora budzić już zmiennika,
nikt tej chwili nie przeoczy,
taka służby jest logika.

Gdy go budzić próbowałem,
to się wystraszyłem wielce,
pewnie zemdlał, pomyślałem,
bo "przelewał" się przez ręce.

Tak się nie da go obudzić -
sąsiad z boku rzekł przytomnie
i nie trzeba wodą cucić,
tylko go ustawić w pionie.

Gdy go wreszcie posadziłem,
jakby się z zaświatów wrócił,
gdy na nogi postawiłem,
to dopiero się obudził.

Otwarł oczy swe szeroko,
a ja z ulgą oddychałem,
on tak zawsze spał głęboko,
ale o tym nie wiedziałem.

By na służbie się nie nudzić,
to ktoś wpadł na pomysł taki,
że kolegów zaczął budzić,
bez powodu, tak dla draki.

Zbudził kogoś, dla kawału,
ten się pyta o przyczynę,
szybciej śpij, bo śpisz pomału,
do pobudki masz godzinę.

Ten mu wiąchę słoną posłał,
z łóżka się nie będzie zrywał,
później dorwie tego osła
co mu słodki sen przerywa.

Rano trochę się kłócili -
ja ci jeszcze się odwdzięczę -
ten tłumaczy, salę zmylił
i nie zrobi tego więcej.

Lecz koledzy to "kupili",
gdy emocje znać dawały
a na służbie się nudzili,
to "pomyłki" się zdarzały.

W dni powszednie, szósta rano,
gdy sen w pełnym był rozkwicie,
to pobudkę ogłaszano,
wstawać trzeba, takie życie.

Ale tuż po przebudzeniu,
każdy zerkał na zegarek,
może da się w zamieszaniu,
choć poleżeć sekund parę.

Kiedyś służba się zmyliła -
chyba zegar był zepsuty
i przed szóstą nas zbudziła,
aż o całe pół minuty.

A dyżurny podoficer,
co on zebrał od kolegów,
przebogaty "koncert życzeń",
od nieuków i lebiegów.

Do rachunków nie masz głowy!
Pół minuty, choć to mało,
mnożąc przez stan osobowy,
to godzinę z hakiem dało.

W ciągu doby ta godzina,
od porządku dnia odstaje,
gdzie dokładność, dyscyplina
i wojskowe obyczaje.

Tym podobnych wiele "życzeń",
przez dzień cały wysłuchiwał,
co do skutków tych wyliczeń,
tylko głową potakiwał.

Już dyżurni pilnowali,
by nie budzić nas przed czasem,
niechęć wszystkich pamiętali,
drwin, docinków całą masę.

Podsumować pora temat -
każdy musi odpoczywać,
bo żelaznych ludzi nie ma,
nie da się bez snu wytrzymać.



Aktualizacja strony: 3 marca 2013 r.


© 2007 - 2013 Absolwent WSOWŁ promocji 1971 roku Marian Więckowski