Jerzy

Jerzy Szyszko




Małpi gaj


O sprawności naszej będzie.
W każdym wojsku, od pokoleń,
tory przeszkód były wszędzie -
taki też mieliśmy w szkole.

Małpim gajem nazywany,
wielu miało z nim kłopoty,
nie przez wszystkich był lubiany,
bo wyciskał siódme poty.

Było na nim mnóstwo przeszkód:
belki, rowy i tunele,
część pod ziemią, część w powietrzu,
by muskuły rzeźbić w ciele.

Ściana płaczu i pokory,
tak nie bez powodu zwana,
przez niektórych do tej pory
z trwogą bywa wspominana.

Dla nich było to nieszczęście,
lecz gdy pilnie trenowali
i wzmocnili swoje mięśnie,
to już ją pokonywali.

Z wodą rów do przeskoczenia,
gdy ktoś słabe miał odbicie,
lub rozpędu nie doceniał,
wpadał w wodę - takie życie.

Zjeżdżaliśmy w dół po linie,
tak jak Tarzan się przemieszczał,
lecz on robił to na lianie -
przy okazji głośno wrzeszczał.

Jeśli któryś te ćwiczenia
po raz pierwszy wykonywał,
czasem okrzyk przerażenia
mimo woli się wyrywał.

Po tej linie do zjeżdżania
"chodził wózek" z uchwytami,
one były do trzymania,
lecz ślizgały się czasami.

Wtedy taki zjeżdżający
spadał z pewnej wysokości,
choć sam fakt był stresujący,
nikt nie łamał sobie kości.

"Wózek" ten miał linkę cienką,
by go z dołu w górę wciągać,
którą się trzymało ręką,
aby w nią się nie zaplątać.

Raz koledze się wymsknęła -
była by go udusiła,
bo mu szyję owinęła
i ślad krwawy zostawiła.

Szczęściem to końcówka zjazdu,
ziemi mógł nogami sięgnąć,
wyplątywał się z "pojazdu"
i z rozpędu musiał biegnąć.

Jeszcze długo po zdarzeniu,
choć traktował rzecz wesoło,
to na myśl o uduszeniu
zimny pot mu zraszał czoło.

Sprawność nam się przydawała
i na co dzień, i od święta,
i pewności dodawała -
doceniały ją dziewczęta.

Jakiś wypad planowany,
zalew, randka po kryjomu,
taki płot, choć drutowany
nie przeszkadzał wyjść nikomu.

Gdy na warcie kiedyś stałem -
nocą nastrój do zadumy,
więc się w ciszę wsłuchiwałem,
wtem się wdarły jakieś szumy.


Coś od koszar usłyszałem,
patrzę, a tu biegnie zgraja,
w niej kolegów rozpoznałem,
pół kompanii, co za jaja?

Co się dzieje? - naszych biją! -
gdzie? - w Krystynce osaczeni,
bronią się, więc jeszcze żyją,
ale pewnie już zmęczeni.

Płot!? - jak gdyby go nie było,
żadnych dziur w nim nie szukali,
nawet mnie to zaskoczyło,
tak go szybko sforsowali.

Ci, co nieraz się migali,
dziś, w obliczu konieczności
nawet się nie zawahali -
dali pokaz swej sprawności.

I pobiegli już bez zwłoki,
by kolegów swych ratować,
ucichł wkrótce gwar i kroki,
ja musiałem stać, pilnować.

Przyszła zmiana niezadługo,
o wyprawie rozmawiali,
wieści są z Południowego,
nasi dzielnie się spisali.

Po przybyciu, ekspedycja
napastników zatrzymała,
gdy zjawiła się milicja,
jako "władzy" ich oddała.

Było trochę "popeliny",
a cywile nie czekali,
wielu było z nich bez winy,
lecz przezornie uciekali.

Może się i dobrze stało,
w tym ferworze i zamęcie,
pewnie by się im dostało,
a tak, chyba mieli szczęście.

Wielki ukłon się należy
za tę akcję mym kolegom,
jak Dumasa muszkieterzy,
poszli wszyscy za jednego.

Sprawność była doceniana -
z niej płynęły też korzyści,
często wykorzystywana -
nawet do zrywania liści.

Pory roku się zmieniają,
kiedy jesień się zaczyna
liście żółkną, opadają -
naszych zmartwień to przyczyna.

Trzeba sprzątać te rejony
póki coś na drzewach wisi,
aż śnieg spadnie upragniony
i przykryje resztę liści.

By nie grabić jesień całą
i mieć wreszcie święty spokój,
liście trzęsło się, zrywało -
powtarzano to co roku.

To atawizm jest po przodkach,
co w nas siedzi gdzieś głęboko,
po gałęziach jak po schodkach
wspinaliśmy się wysoko.

Ochotnicy jak wiewiórki
po konarach drzew skakali,
mieli ręce, nie pazurki,
lecz z nich świetnie korzystali.

Ja się w sadzie wychowałem,
gdzie są jabłka, gruszki, wiśnie,
więc owoce z drzew zrywałem -
tu niestety tylko liście.

To zabawnie wyglądało,
gdy na drzewach jak te wrony,
paru chłopa liście rwało,
cywil mógł być zaskoczony.


Już niewiele do zerwania -
lecz ci z dołu się zbiesili,
bo już mieli dość łapania,
tych na górze zostawili.

Resztę ktoś z plecakiem zrywał,
lecz na piersi zawieszonym
i do niego liście chował -
no bo rejon zagrabiony.

Kto chciał w sporcie się wyżywać,
grać w drużynie, czy zespole,
lubił biegać, skakać, pływać,
do popisów miał tu pole.

Gdy zbliżały się zawody,
by rekordy swe pobili,
dostawali ciut swobody -
na zaprawy nie chodzili.

Mieli cały czas trenować -
między nimi był szachista,
też w turnieju miał startować,
to zawodnik? - specjalista?

Wszelkie ulgi inkasował,
tak jak inni zawodnicy,
na zaprawie też trenował...
palce giął na szachownicy.

Czasem tylko dla rozrywki
jakiś "sprawdzian" robiliśmy,
biegi, skoki czy rozgrywki,
bo energią tryskaliśmy.

Poza planem i szkoleniem,
kilku chętnych raz ćwiczyło
wymyk, wraz z oporządzeniem,
różnie im to wychodziło.

Do tej pory to pamiętam,
ten "ogródek", gdzie stał drążek,
pod bechatką pasem spięta
raportówka, pełna książek.

Maski z tyłu przywiązane,
by rynsztunku nie ujmować,
wszystko tak umocowane,
by rozmachu nie hamować.

Ciężkie buty, narzekali,
trudno w górę je poderwać,
tak bez wiary próbowali,
i musieli próby przerwać.

Ja nie miałem z tym problemu,
te drążkowe ewolucje
trenowałem już w liceum,
dla mnie żadne rewelacje.

Było trochę w tym techniki,
plus kondycja i ćwiczenia,
zsumowały się wyniki -
może oprócz obciążenia.

Miło wspomnieć jest te chwile,
gdy się było sprawnym, młodym,
dziś już każdy jest cywilem,
łyse głowy, białe brody.

Ale serce jeszcze śpiewa,
wspomnieniami zasilane,
te alarmy, marsze, drzewa,
wciąż na nowo przeżywane.



Aktualizacja strony: 23 paździerkina 2013 r.


© 2007 - 2013 Absolwent WSOWŁ promocji 1971 roku Marian Więckowski