Burza.

Jerzy Szyszko




Praktyki


Po dwóch latach studiowania
na praktyki nas wysłali,
byśmy sprawy dowodzenia
od podszewki zapoznali.

Tak zakładał plan szkolenia -
by dowodzić żołnierzami
trzeba nabyć doświadczenia,
nie dojdziemy tego sami.

Osiągniemy to w jednostkach
w całym kraju lokowanych,
czasem w miastach lub zakątkach,
gdzieś po lasach pochowanych.

Kiedy ruszaliśmy w drogę,
nasz kolega Casanova,
dał rad kilka, pod rozwagę,
bo praktyki to rzecz nowa.

Korzystajcie ze swobody -
co na drzewo nie ucieka
i nie chowa się do wody,
wasze jest - przygoda czeka!

Słuchaliśmy go z uwagą,
bo był znany z doświadczenia,
co w tym prawdą a co blagą,
każdy sobie sam oceniał.

Miejsce praktyk przypadkowe,
bo "jak leci" przydzielano -
to jednostki łącznościowe,
w których chętnie nas witano.

Także w całej okolicy
wieść się szybko rozchodziła,
podchorążych na praktyce
ludność zwykle tam lubiła.

No, nie wszyscy oczywiście,
ta piękniejsza część ludności,
czy to na wsi, czy to w mieście -
lecz część drugą fakt ten złościł.

My ze świata dalekiego
tak przejazdem tu bawimy,
trochę flirtu niewinnego
i do szkoły znów wrócimy.

To drażniło tych miejscowych,
czasem "spięcia" się zdarzały
i opinii o wojskowych,
wcale nam nie polepszały.

Tak to jakoś się złożyło -
że niektórym między nami
pierwszy raz to się zdarzyło
i zostali mężczyznami.

Czyli mówiąc bez ogródek
cnotę swoją tam stracili -
pewnie im to przyszło z trudem,
lecz się wreszcie odważyli.

Bo jak Boy poeta mawiał,
kiedy dwoje naraz chciało
Amor się nie zastanawiał,
nie pudłował - i się stało.

Zakochali się niektórzy,
wielką miłość przeżywali,
tak im bożek się przysłużył,
że w te strony powracali.

Były różne wydarzenia,
które z łezką się wspomina,
a w życiowych doświadczeniach
nowy rozdział się zaczynał.

Gdy się słodko zabawiali
finał czasem był brzemienny,
tego się nie spodziewali -
skąd się wziął ten stan odmienny?

Do kolegów więc pytanie,
jak z opałów wyjść z honorem? -
każdy zamiar i działanie,
musi miejsce mieć i porę.

Jeśli ciągle pole orzesz,
darzysz ziarnem żyzną rolę,
nie dziw się, że wzejść coś może -
nie uczyli tego w szkole?

To są skrajne sytuacje,
lecz niestety się zdarzały,
wzloty, wpadki, konsternacje,
one przyszłość układały.

Ale wróćmy do fantazji,
której nam nie brakowało,
a do przygód moc okazji -
sił i chęci też starczało.

Klub był, taki z dyskoteką,
tańce świtem się kończyły,
do jednostki zbyt daleko -
wracać pieszo? - ponad siły.

Nikt do marszu nie był skory,
więc do jazdy namówili
tramwaj, który czyścił tory
i jechali już po chwili.

By pośpieszył motorniczy,
jakąś zrzutkę mu wręczyli,
czas dla niego też się liczył
więc do koszar wnet wrócili.

Wspomnę też przygodę inną,
jeden na wieś się wyprawił,
aby spotkać się z dziewczyną
i zbyt długo tam zabawił.

Jak tu wracać w taką ciemność,
a w dodatku w deszczu, błocie,
średnia była to przyjemność,
więc gospodarz był w kłopocie.

W traktor wsadził delikwenta,
by do koszar go podrzucić,
bo gość w dom - osoba święta,
nie chciał niczym go zasmucić.

Śmiechu było co niemiara,
gdy przed bramą traktor stanął,
rzecz tak dziwna, że w koszarach
długo o tym pamiętano.


Gdy któremuś z wychodzących
późny powrót się szykował,
to był on przewidujący
i kanapki przygotował.

Kiedy wracał wygłodniały,
nieraz pieszo, więc zmęczony,
to kanapki już czekały,
zjadał je uszczęśliwiony.

Trochę leń był nasz kolega,
on kanapek nie szanował -
bo w tych sprawach był lebiega,
z tej przyczyny też głodował.

Kiedyś wrócił z randki wcześniej,
głodny, jak to już bywało,
liczył, że po chwili zaśnie,
ale mu się nie udało.

Wiedział, że gdzieś są kanapki,
trzeba tylko ich poszukać,
po kolei sprawdzał szafki -
może da się głód oszukać.

Znalazł - żądzę zaspokoił,
rozjaśniło mu się w głowie
i się teraz zastanowił,
co właściciel na to powie.

By nie było w tym kradzieży
za kanapkę kładł dwa złote,
uznał - tyle się należy,
na sen teraz miał ochotę.

Lecz nie zasnął biedaczyna,
gdyż koledzy powracali,
inna była też przyczyna,
bo kanapek swych szukali.

Kiedy prawdę już poznali,
śmiech był i niedowierzanie,
bardzo się zdenerwowali,
niemal mu spuścili lanie.

On tłumaczył się niebożę,
że zapłacił, więc usłyszał,
gdzie dwa złote wsadzić może -
lepiej byś się nie ośmieszał.

A co zebrał na swój temat,
tego się opisać nie da,
wybór przekleństw, jak poemat -
któż by ci kanapkę sprzedał?

Z wyżywieniem trudna sprawa,
kuchnia to nie koncert życzeń,
bo z jednego kotła strawa
według stawki zasadniczej.

Żywnościówka kłopot miała,
jak tu z nami postępować? -
gdyż nam wciąż przysługiwała
szkolna stawka żywnościowa.

Jak problemy te oddalić? -
lepiej nas nie prowiantować,
stawkę tę nam wypłacali,
by w kasynie się stołować.

To swobodę nam dawało,
wybór według sytuacji,
z miasta późno się wracało,
gdy już było po kolacji.

Coś na mieście jadaliśmy,
obiad zwykle był w kasynie,
ale nie przypuszczaliśmy,
że tak pieniądz się rozpłynie.

Trudno było go zatrzymać,
gdy rozrywka i luz w pełni,
musieliśmy kombinować -
na stołówce służby pełnić.

Z obowiązku tam się jadło -
jakże wszystko smakowało,
dla kolegów też coś wpadło -
tak się więzi umacniało.

Kiedyś była marmolada,
ale poszło tego mało,
wojsko za nią nie przepada,
więc wzięliśmy taflę całą.

Chyba tydzień ją jedliśmy,
z chlebkiem, kawą się popiło,
tak się nią zasłodziliśmy,
że patrzenie już nas mdliło.

Wiele potem lat straszyła
wizja diety z marmolady,
tak w pamięci nam utkwiła,
bo jedliśmy do przesady.

Szliśmy sobie raz ulicą,
wtem widzimy, śmiechu beczka,
z karuzelą i strzelnicą,
z Wesołego to Miasteczka.

Tłum ciekawskich się przewijał,
to rozrywka jakich mało,
nas strzelnica ciekawiła -
cóż by się ustrzelić dało?

Są zabawki i lizaki,
i tandeta odpustowa,
zapatrzone w nie dzieciaki -
można im to podarować.

Strzał był za pięćdziesiąt groszy,
lecz wiatrówki źle strzelały,
pierwszy zawsze najtrudniejszy,
ale się "przystrzelić" dały.

Strącaliśmy te lizaki,
kwiatów też spadały pęki,
a właściciel tej sielanki,
miał z nas powód do udręki.

Dostawały je dziewczyny,
które nam kibicowały,
lecz udręka nie z ich winy,
przecież one nie strzelały.

Choć to kwiatki byle jakie,
poszły duże ich ilości -
przez was stanę się żebrakiem,
grzecznie nas właściciel prosi.


Odkąd tu przesiadujecie,
ledwie koniec z końcem wiążę,
lecz gdy strzelać przestaniecie,
to się jeszcze odkuć zdążę.

Gratis sobie postrzelajcie,
lecz do tarczy oczywiście,
po zamknięciu korzystajcie -
obopólne to korzyści.

Opcja nam odpowiadała -
gdy "miasteczko" zamierało,
dnia jasnego jeszcze kawał -
do znudzenia się strzelało.

W pewnym mieście, w centrum kraju,
klasztor żeński funkcjonował,
lecz nie było to w zwyczaju,
by ktoś "siostry" adorował.

Jaki z nami to ma związek? -
już wyjaśniam rzecz solennie,
one miały obowiązek
po zakupy wyjść codziennie.

Szły najmłodsze, pod nadzorem,
a gdy prowiant już kupiły,
do powrotu niezbyt skore,
może drogę by zmyliły?

One powiek nie spuszczały,
no i nieme też nie były,
coś tam nam odpowiadały,
lecz tej starszej się wstydziły.

Powtarzały się spotkania,
między "siostrą" a kolegą,
nić sympatii - za starania,
choć wiadomo, że nic z tego.

"Nadzór" to zaobserwował,
więcej już nie przychodziła,
a kolega jej żałował -
tak znajomość się skończyła.

Potem, pewnie to za karę,
same starsze przychodziły,
tak wzmacniano w młodych wiarę -
może by się rozmyśliły?

Raz koledze się zdarzyło,
że wypadek miał drogowy,
lecz szczęśliwie się skończyło
i nie rozbił sobie głowy.

Proste było to zadanie -
dla żołnierzy, gdzieś w terenie,
wiózł kolację lub śniadanie,
spieszył się, bo miał spóźnienie.

Dosyć szybko więc jechali,
gazik z piskiem wirażował,
wszyscy z drogi uciekali,
bo kierowca tak szarżował.

Wszystko dobrze szło, do czasu,
aż tu nagle, naprzeciwko,
wóz wyjechał prosto z lasu,
no i gazik kozła fiknął.

Wpadł do rowu, a kolega? -
wypadł z niego jeszcze w locie,
prowiant w rowie gdzieś zalega,
teraz w wielkim są kłopocie.

A świadkowie mówią, biada,
cały tułów zakrwawiony,
ale dźwignął się i siada -
pyta się oszołomiony.

Gdzie są moje okulary?-
maca głowę swą i szyję,
pewnie w szoku - nie do wiary,
połamany ale żyje.

Inna była rzeczywistość,
gazik dżem wiózł truskawkowy,
i przez taką okoliczność,
to nie krew, a dżem ciekł z głowy.

Gdy słoiki się rozbiły,
zawartością swoją "krwawą",
twarz i piersi oblepiły,
gapie czają się z obawą.

Przerazili się widokiem,
krew z czymś gęstym zobaczyli,
choć walczyli z własnym szokiem,
to na pomoc im ruszyli.

Jakież było ich zdziwienie,
gdy kolega się otrząsnął,
mokry mundur był po dżemie,
i dżemowe w rowie błocko.

Takie były to historie,
w końcu śmiechem się kończyły,
czasem głupie, lecz bezspornie,
nas z pewnością nie nudziły.

Nauczyły nas praktyki
jak swą wiedzę zastosować,
była praca i wybryki,
by swobody też skosztować.

Dało to wyobrażenie,
przyszłej pracy z żołnierzami
i jak łączyć dowodzenie
z codziennymi problemami.

Jak pokusom opór stawiać,
wyjść z niezręcznej sytuacji,
jak podwładnym przykład dawać
bez zwątpienia i frustracji.

Takie były założenia,
trudne, lecz profesjonalne,
które w sztuce dowodzenia,
były z czasem osiągalne.



Aktualizacja strony: 26 lutego 2013 r.


© 2007 - 2013 Absolwent WSOWŁ promocji 1971 roku Marian Więckowski