Burza.

Jerzy Szyszko




Lata szkolne w WSOWŁ

Przysięga

Do przysięgi już niewiele,
a my marsz doskonalimy,
w świątek, piątek i w niedzielę
na plac musztry - i ćwiczymy.

To nierówno, to za nisko,
ręka niżej, broda wyżej...
Kiedy dobrze będzie wszystko?
A przysięga coraz bliżej.

Prób mieliśmy co niemiara,
ciągle coś nie wychodziło,
tu się kłania prawda stara,
trenuj, by się nie myliło.

Mundur trzeba dopasować,
szef przyglądał się każdemu -
potem paski ponaszywać
u krawcowej lub samemu.

Pasek jeden na rękawach -
kiedyś cztery się przyszyje -
i "obwódki" na pagonach,
podchorążych to przywilej.

Pięknie wyszło mi obszycie,
płaszcz i mundur już gotowe,
szef pochwalił - znakomicie,
nie potrzeba tu krawcowej.

Zaproszenia już wysłane
do przyjaciół i rodziny,
tłumy są oczekiwane,
będą również i dziewczyny.

Przełożeni tak planują,
aby godnie przyjąć wszystkich,
ci, co bliżej zamieszkują,
pewnie wyjdą na przepustki.

Wreszcie Dzień Podchorążego,
zwyczaj ten powstania sięga -
zrywu listopadowego -
w tym dniu w szkołach jest przysięga.

Wiele było to lat temu,
równo sto trzydzieści siedem,
gdy Piotrowi Wysockiemu
wpadł do głowy pomysł jeden.

Podchorążym dał zadania -
"trzeba umrzeć lub zwyciężyć" -
porwał naród do powstania,
nie dać dłużej się ciemiężyć.

"Piersi wasze, Termopile" -
na nich wróg swój impet straci,
bo zwycięstwa piękne chwile,
lecz za wolność krwią się płaci.

Może zbyt się rozpaliłem -
to tradycja i historia,
ja ich ducha pochłaniałem,
spokój wieczny im i gloria.

W przeddzień czas był na rejony,
wysprzątane, że aż miło,
lecz dla gości zaproszonych
niezbyt wiele to znaczyło.

Oni na nas spoglądali,
gorzej było z rozpoznaniem,
do swych bliskich przyjechali
i nudzili się czekaniem.

Mundur każdy jednakowy,
wszystkim miny spoważniały,
hełmy zakrywały głowy
i na twarze cień rzucały.

Bo my w szyku już staliśmy,
plac od gości odgrodzono.
Czy aż tak się zmieniliśmy?
Ale tusz już odtrąbiono.

Goście szyje wyciągają,
bo komendant właśnie idzie,
niscy się do przodu pchają,
by paradę lepiej widzieć.

Po meldunku przegląd szyków
i "czołem podchorążowie"!
Salwą - "czołem telu niku"! -
setki głosów mu odpowie.

Okrzyk ten z uśmiechem przyjął,
kochał swoich podchorążych,
na trybunie miejsce zajął,
prosząc także gości ważnych.

Flagę poczet niósł flagowy
i na maszcie ją rozwinął,
poczet drugi - sztandarowy -
w odpowiednim miejscu stanął.

Czterech z szyku wystąpiło,
oni przy sztandarze stali,
wyróżnienie ich spotkało,
na nasz sztandar przysięgali.

Potem "baczność - do przysięgi"!
Poszły w górę prawe ręce,
w krótkiej chwili sens mordęgi -
koniec roty - "po przysiędze"!

Teraz były przemówienia,
tak na okoliczność chwili,
ktoś wysiłek nasz doceniał -
wreszcie wszyscy się cieszyli.

Dla rodziców jest uznanie,
że tak licznie przyjechali,
za swych synów wychowanie,
że do Zegrza ich przysłali.

Dodatkowe są życzenia
dla przybyłych gości wszystkich,
nam - w nauce powodzenia
i sukcesów osobistych.

Podchorąży występuje
na trybunę poproszony,
wiedzę wchłaniać obiecuje -
chce być dobrze wykształcony.

I rodzice dziękowali
kadrze naszej za fachowość,
że tak nas przygotowali,
nam - za wygląd i wytrwałość.

Nasza pierwsza defilada,
przygotowań tyle było,
więc pochwalić się wypada
jak nas wojsko wyszkoliło.

Ruszyliśmy, choć z obawą,
"Warszawianką" odurzeni,
a dziewczyny biły brawo,
goście byli zaskoczeni.

Dumne były z nas rodziny,
że tak się prezentujemy,
prości, gibcy jak sprężyny
i że równo w takt idziemy.

Wielką radość przeżyliśmy,
cóż znaczyły pot, zmęczenie
i że tyle ćwiczyliśmy -
wszystko poszło w zapomnienie.

Bliscy nas oklaskiwali,
to w tej chwili się liczyło -
teraz już nas rozpoznali,
bardzo ich to ucieszyło.

Ale koniec defilady,
na pododdział już idziemy,
broń wyczyścić - dla zasady,
później gości swych przyjmiemy.

Bo z tą bronią - jak z dziewczyną,
ciągle nam to powtarzali,
więc koledzy z dumną miną
broń swą Bronią nazywali.

Komentarze przy czyszczeniu -
lepiej zakryć je milczeniem,
bo przy bliższym ich poznaniu
mogło skończyć się rozstaniem.

Po czyszczeniu broń aż lśniła,
szef przegląda - nie przyjmuje,
do poprawki ją odsyła -
tam rodzina oczekuje...

Krótki szlif i zaliczona,
można witać się z rodziną,
gorzej kiedy "narzeczona"
z inną spotka się dziewczyną.

Samo życie - to się zdarza.
Wielka wsypa miast radości.
Nie chcesz ze mną do ołtarza?
Nie ma czego tu zazdrościć.

Ja ci nic nie obiecałem,
nie da się na siłę kochać,
świata też nie zawiązałem,
więc nie musisz teraz szlochać.

W szkole będę cztery lata,
do ołtarza iść nie myślę,
lecz ty możesz się wyswatać,
no - wyjść za mąż - mówiąc ściśle.

Nie chcę kogoś tu obrażać
rozwijaniem tego wątku,
tylko problem chcę pokazać,
który istniał od początku.

Goście bardzo są ciekawi,
jak żyjemy, gdzie mieszkamy.
Aby trochę ich zabawić
na kompanię zapraszamy.

By mamusie zobaczyły,
jakie mamy tu warunki -
a niektóre się dziwiły
i chwaliły za porządki.

Zapał swoich synów znały
do sprzątania i ścielenia,
więc porządki szokowały -
jak tu wojska nie doceniać.

Rozluźnienia chwile krótkie,
już rodziny się żegnały
i bezwiednie jakimś smutkiem,
serca nasze napełniały.

Trzeba jakoś się pozbierać,
rzeczywistość szybko wraca,
jutro będą znów docierać,
więc od rana ciężka praca.

Będą pierwsze doświadczenia,
które wkrótce zdobędziemy,
wpadki, błędy, zaskoczenia,
z których teraz się śmiejemy.

Ja zapiszę te zdarzenia,
na bieg czasu nie ma siły,
więc je wyrwę z zapomnienia,
aby znowu nas bawiły.

Pierwsza służba

Pierwsza służba - to przeżycie -
twardej próby nadszedł moment,
problem był - nie uwierzycie -
z głośnym wydawaniem komend.

Od mojego tu przybycia
krzyki bardzo mnie raziły,
dla niektórych to styl życia,
mnie się z kłótnią kojarzyły.

Gdy wydawać je musiałem,
z pierwszych to się nawet śmiali,
kiedy je opanowałem -
już poważnie mnie słuchali.

By kompanię zebrać w szyku,
tak komendę trzeba wydać,
aby w niej nie było krzyku,
a i tak ją było słychać.

Bo komenda to jest sztuka,
wiedzą trzeba się kierować -
tu niezbędna jest nauka
jak ją można intonować.

Głos się także trenowało,
by stanowczy był i twardy,
to nam w służbie się przydało,
bo komendy to nie żarty.

Stres ogromny, przemęczenie,
przecież wszystko pierwsze, nowe,
niewyspanie, rozdrażnienie,
tępy ból rozsadzał głowę.

To psychiczne obciążenie
bardziej się we znaki dało,
a tak zwane dowodzenie
wcale się nie podobało.

Był to sprawdzian odporności
i preludium dowodzenia,
krzyk powodem był do złości,
lecz się zmienił punkt widzenia.

Kiedy wreszcie służba zdana
można wcześniej się położyć,
już spokojnie spać do rana,
lecz wpierw mundur w kostkę złożyć.

Czy tak każdy się przejmował? -
nie ma na to odpowiedzi,
bo niejeden się maskował,
kryjąc, co mu w duszy siedzi.

Ale to zapamiętałem,
że po służbie mnie pytali -
"jak to przeżyć, czy się bałem?" -
gdy się do niej szykowali.

Służby, które były później,
znacznie łatwiej się pełniło,
już spokojniej, dużo luźniej,
doświadczenie się zdobyło.

Można pierwszą tak przeżywać
i w nią wkładać tyle siły,
stresy trzeba pokonywać,
aby zdrowia nie zniszczyły.

Pierwsza warta

Gdyśmy warty zaczynali,
pierwszy rocznik szkołą rządził -
nawet starsi nas się bali,
na lewizny nikt nie chodził.

Popłoch w szkole był ogromny -
młodzież płotu pilnowała,
ktoś na co dzień cichy, skromny,
wtedy twardy był jak skała.

Młodych nikt nie lekceważył,
podejść też się nie ośmielił,
nieraz się wypadek zdarzył -
ostrzegawczo któryś strzelił.

Na zewnętrznych posterunkach,
gdy staliśmy nieraz w nocy,
jesień, plucha - w tych warunkach
można było nas zaskoczyć.

Pierwszej nocy nad zalewem
hełm aż unosiły włosy,
strach się krył za każdym drzewem,
słychać było duchów głosy.

Puszczyk gdzieś złowrogo krzyczał,
jakby komuś śmierci życzył,
a wartownik to przeżywał,
tylko czas do zmiany liczył.

Nieraz wiatr na wantach grywał,
szarpał łodzie przy pomostach
i z uwięzi je urywał,
brzegi wodnym biczem chłostał.

Takie chwile się pamięta,
trzask gałęzi, jakiś tupot -
dzikie były to zwierzęta,
czasem chwiejnych masztów stukot.

Na strzelnicy niewesoło,
ciemno, pusto, wiatru wycie,
drzewa, krzaki, chaszcze wkoło,
deszcz - jest budka na ukrycie.

Głosy trzeba rozpoznawać,
to normalne dźwięki nocy,
nie ma czego się obawiać,
tam nie było ciemnych mocy.

Gdy już wszystko się poznało,
to niestraszna była ciemność,
kiedy słońce zaświtało
wielka była to przyjemność.

Już robaczki świętojańskie
swe latarki pogasiły,
dzikie kaczki głośnym wrzaskiem
też nadejście dnia głosiły.

Wschody słońca nad zalewem
zawsze chętnie oglądałem,
ptactwo świt witało śpiewem,
ja patrzyłem i słuchałem.

Mgiełka opadała w wodę -
pierwszy promień w kroplach rosy -
podziwiałem ich urodę,
pochłaniałem tamte głosy.

A najpiękniej było wiosną,
gdy się pączki rozwijały -
słychać było cichą nocką
jak słowiki trelowały.

Śpiewał tęskny głos słowiczy
pieśń odwieczną o miłości,
czas dla niego się nie liczył -
mogłem tylko mu zazdrościć.

Koncertował tak do rana,
nikt się przy nim nie zanudzał,
kiedy przychodziła zmiana,
jego śpiew nas odprowadzał.

Te zewnętrzne posterunki
zimą zawsze pogardzane,
gdy zmieniały się warunki
wręcz w nagrodę obsadzane.

Zimę gorzej się wspomina -
romantyzmu było mało,
gdy mróz w nocy tęgi trzymał,
tylko zmiany się czekało.

Wkrótce wszystko spowszedniało -
doświadczenie i rutyna,
z nudów wrażeń się szukało -
drugi rok się rozpoczynał.


Prawa autorskie zastrzeżone.


Aktualizacja strony: 6 października 2012 r.


© 2007 - 2012 Absolwent WSOWŁ promocji 1971 roku Marian Więckowski